Design a site like this with WordPress.com
Rozpocznij

Kiepski finał

O tym, że w pracy mam zimno zanim włączą ogrzewanie i gdy je wyłącza (a aura nie rozpieszcza) piszę co sezon. Pewnie już do znudzenia. Ale co sezon, dla mnie jako niskociśnieniowca któremu ciągle zimno, jest to realnie doskwierający problem. Ubieram się warstwowo i wcale tych warstw w pracy nie zdejmuję. Wczoraj przez te 13 stopni za oknem ręce miałam skostniałe mimo swetra z dodatkiem owczej wełny, bluzki z długim rękawem i podkoszulka. W efekcie permanentnego marznięcia od początku maja boli mnie dziś gardło, głowa, z nosa kapie i ogólnie czuję się źle. I taki to mam weekend… udaję, że istnieję.

Photo by Liza Summer on Pexels.com
Reklama

Kiepski dzień

W ciągu ostatnich 3 tygodni był taki czas, że myślałam, że nie dotrwam do dnia dzisiejszego. Ale jest i tak się wczoraj na niego cieszyłam. Jednak już noc była dziwna. Dokuczał mi sen, czy myśl, że nie chcę jechać na wycieczkę do Malborka (wycieczka już była i nawet nie proszono mnie o pomoc w jej przebiegu). I z tym przeświadczeniem „nie chcę” wstałam. Ubranie już miałam przygotowane, nawet wieczorem bluzkę wyprasowałam… tylko jak założyłam ją na siebie to stwierdziłam, że za bardzo odstaje przy szyi i jest mi przez to zimno… przebierałam się w biegu na 5 minut przed wyjściem. Już wtedy wypowiedziałam zdanie, że to „kiepski dzień”. Ale to, to było dopiero preludium. Najgorsze z dzisiejszego dnia jest to, że skręciłam nogę w kostce, prawą nogę. Święta w głębokich powijakach. Mężu chory więc zły z tego powodu na cały Świat i czepia się wszystkiego. A słuchając Go już nie wiem czy cieszyć się z tych wolnych dni czy żałować, że chociaż przez kilka godzin nie musiałabym słuchać tego świętego oburzenia pana „idealnego”.

PoNIEdziałek

Już w piątek miałam jakieś złe przeczucia względem nadchodzącego poniedziałku. Poniekąd też stąd wziął się zamiar nie myślenia o pracy, a nie tylko dlatego by zapomnieć o trudach minionego tygodnia. Przeczucie się sprawdziło. W służbowej wiadomości przeczytałam jak dyrektor zaplanował mój jutrzejszy dzień i wbiło mnie to w kanapę, zepsuło humor i sprawiło, że nie mam najmniejszej chęci by pójść jutro do pracy. O reszcie tygodnia wolę nawet nie myśleć…

Beznadziejny poniedziałek

Po pierwsze, okazało się, że pomyliłam się o 1% przy przenoszeniu środków, teraz muszę to odkręcić… mam nadzieję, że w hurtowni pójdą mi na rękę i zrobią korektę faktury…

Po drugie, mama naszego szwagra jest w ciężkim stanie w szpitalu…

Po trzecie, za tęczowy most przeniosła się ulubiona w ostatnim czasie rybka Juniorki. I chociaż wygaszamy akwarium, więc nie dokupujemy nowych okazów, mając w planach hodować później patyczaki to jednak zawsze ogarnia mnie smuteczek jak jakieś nasze zwierzątko odchodzi…

Zmieniamy trochę przeznaczenie pokoi w domu. W sobotę zaczną montować wielką szafę na całą ścianę w pokoju przechodnim. Trzeba go zatem odmalować, zmienić kaloryfer. A ja tak nie lubię remontów gdy się toczą… Farby nadal mają dziwne nazwy. Wybieraliśmy między „morelą na okrągło”, a „wschodem słońca”, ale ostatecznie wybór padł na ten drugi kolor.

Mam nadzieję, że końcówka tygodnia będzie lepsza niż początek.

Adrenalina

Położyłam się nawet ciut wcześniej niż zwykle. Ale nie śpię i nie wiem czy w ogóle dziś zasnę porządnie. Mały pies warczał i warczał. Warczał bo w oknie pokoju odbijała się łuna pożaru. Warczeniem zaalarmował mojego Męża. W stodole, w której są całe zbiory pszenicy stał maly ciągnik. Doszło do zwarcia w wadliwym rozruszniku i ciągnik się zapalił. Koszulę nocną wcisnęłam w jeansy, na bose stopy włożyłam kalosze, zarzuciłam kurtkę i dołączyłam do Męża ratować to, co najważniejsze. Gaśnica nie dała rady, z przewodów paliwowych leciała ropa, opony wybuchały. Napełnialiśmy wiadra wodą żeby polewać opony i przetrwać do przyjazdu straży. Bezpieczniki odcięły prąd w domu i całym obejściu. Ciągnik spalony, stodoła osmalona i ciut zalana. Ale udało się. Zboże się nie zajęło. Straże i policja odjechały. Można iść spać. Tylko jak w tym stresie?

Taki piątkowy dzień

Lata przybywają. Ale z dojrzałością, zaradnością, mądrością życiową to u mnie jakoś tak na odwrót. Wieczne dziecko we mgle.

Mężu miał dziś kupić ciasto do kawy. W miejscu, w którym kupujemy od lat, w którym znamy się z ekspedientkami i miałam wrażenie, że z różnych względów bubla nam nie wcisną. A okazało się, że tiramisu było stare, dobrze, że choć królewskie dało się zjeść…

Juniorka od kilku dni mówiła o wyjeździe do kina. Mężu stwierdził, że OK to on zrobi sobie dziś wolne i pojedziemy. A Juniorka na to, że nie, że nie chce… A potem to chyba odwiedził nas Grinch i mój dzień zamienił się w koszmarek.

Wczoraj przyszła paczka z jaśkiem w środku (tak jak mi się śniło). Pan Mirek chociaż sprawił, że nocami mi wygodnie znowu.

Dziś 612 rocznica bitwy pod Grunwaldem. Ja z krzyżackiej komturii wyjątkowo związana z tą datą jestem 😉

na dobranoc przytulę się

Obuchem

Dostać obuchem w głowę (w łeb) – zostać zaskoczonym jakąś (złą) wiadomością; nagle dostać jakąś niepomyślną, szokującą informację; znaleźć się w stanie oszołomienia po otrzymaniu niespodziewanej wiadomości. Jaka trafna definicja. Z oszołomienia nie mogę wyjść od 9 rano.

Cóż, upadki z koni, w dodatku nie swoich bolą. Jeszcze dwa tygodnie temu chyba nie byłabym zaskoczona tą informacją. Ale dziś… wydaje mi się ona niesprawiedliwa…

Rodzicielskie obowiązki

„Najważniejszy obowiązek wobec dzieci, to dać im szczęście.”

Alen Baxton

Tak. Nie ma nic piękniejszego niż widok dziecięcej radości. Jest taka spontaniczna, szczera, niepohamowana. I nam, dorosłym, już od samego patrzenia jest wtedy weselej. Oprócz szczęścia, lub może inaczej… szerzej pojęte szczęście dopełniają inne składowe takie jak chociażby zapewnienie poczucia bezpieczeństwa, nauczenie asertywności i odpowiedniego wyważania poczucia własnej wartości i jeszcze wiele innych, które teraz wpadły w czarną dziurę mojej świadomości. Bo nie zawsze wszystko jest proste. Bo nie zawsze nasze dobre chęci przekładają się na dobry efekt. Bo nawet z najprostszym sprawieniem radości może wyjść coś nie tak, tak jak dzisiaj stało się u nas. Zgodziłam się na dokupienie 2 rybek do akwarium. Juniorka męczyła Tatę, żeby któregoś dnia odebrał Ją zaraz po lekcjach i żeby pojechali po rybki. No i dziś Małżu miał więcej czasu i odebrał Ją chwilę wcześniej. Jak się Juniorka dowiedziała, że Tata już jedzie to podobno aż skakała z radości w świetlicy. Gdy wróciłam do domu przywitała mnie tuż za progiem. Pełna ekscytacji zaczęła opowiadać, że tamtych rybek nie mieli, ale kupili dwie inne. I tu do pięknej historii wkroczyłam ja i ją zepsułam. Molinezję żaglopłetwą może(?) bym jeszcze jakoś przełknęła (no może nie ja, a akwarium), ale jak zza rośliny wypłynął skalar czarny to ręce opadły mi do ziemi i już nie potrafiłam pohamować swojego rozczarowania pomieszanego ze złością. Juniorka zaczęła przepraszać i płakać. Tata coś tam bąknął, że to jego wina bo się spieszył, że te rybki im się podobały i że Pani powiedziała, że jak są podobnej wielkości to mogą być (błąd Pani, że nie zapytała jakie to akwarium i jakie rybki Juniorka już ma). Tata nie wpadł też na pomysł, żeby zadzwonić do mnie i zapytać co ewentualnie może być w zamian. No ale się chłop spieszył przecież… Stwierdził, że „a może się zaaklimatyzują i będzie dobrze”. Argumenty, że gdy urosną to narobią mi sporo kłopotów z utrzymaniem równowagi i będą czuły się jak w kałuży to tak mimo uszu przechodziły. A informacja, że dorosły skalar może osiągnąć długość 15!cm…”to zrobi selekcję naturalną”. No… i po sprawie. Tak to zrozumiałam. Zostałam z akwarium, które z taką obsadą istnieć nie może i coś z tym fantem trzeba zrobić. Radość poszła w kąt, jej miejsce na scenie zajęło dużo innych słów i odczuć. I tak się zalicza kolejną rodzicielską klapę. Tak się odbiera radość własnemu dziecku. A to tylko wierzchołek góry lodowej u dziecka, którego wychowawczo nie ogarniamy. Psycholog wybrany, teraz tylko się do niej dostać. I może znajdziemy patent na uwolnienie Juniorki z toksycznej przyjaźni szkolnej, na pokonanie lęków, które się pojawiają. Najgorsza jest chyba świadomość, że Ona w swoich deficytach i dysfunkcjach jest tak podobna do mnie, a mimo to, nie potrafię Jej wesprzeć i Jej pomóc, a nawet jest wręcz odwrotnie, moje usta wypełniają się tymi samymi słowami niezrozumienia, które słyszałam przez całe życie… 😦

Śmierć

Nieodłączna część życia. Czasami przychodzi nagle, innych wymęczy cierpieniem. Jednych zabiera za szybko, innym daje pożyć. Dla jednych jest przejściem, dla innych końcem ostatecznym. I ja w różnych konfiguracjach już jej doświadczyłam na swojej drodze. Przynosiła mi wielki ból, czasami tylko chwilę refleksji. W sobotę patrzyłam na męża siedzącego przy trumnie żony. Zgarbionego i zagubionego. Przeżyli razem 50 lat, aż ona ich rozdzieliła. Za kilka dni, z wielkim bólem własnego serca, będę patrzeć na matkę przy trumnie syna. Syna już trzydziestoletniego, będącego mężem i ojcem… ale dalej synem dla swojej matki, którego ona Jej odebrała w zaledwie 6 tygodni.

"Każ­de­mu kie­dyś ktoś bli­ski umie­ra,
mię­dzy być albo nie być
zmu­szo­ny wy­brać to dru­gie.

Cięż­ko nam uznać, że to fakt ba­nal­ny,
włą­czo­ny w bieg wy­da­rzeń,
zgod­ny z pro­ce­du­rą;

prę­dzej czy póź­niej na po­rząd­ku dzien­nym,
wie­czor­nym, noc­nym czy bla­dym po­ran­nym;

i oczy­wi­sty jak ha­sło w in­dek­sie,
jak pa­ra­graf w ko­dek­sie,
jak pierw­sza lep­sza
data w ka­len­da­rzu.

Ale ta­kie jest pra­wo i lewo na­tu­ry.
Taki, na chy­bił tra­fił, jej omen i amen.
Taka jej ewi­den­cja i omni­po­ten­cja.

I tyl­ko cza­sem
drob­na uprzej­mość z jej stro­ny –
na­szych bli­skich umar­łych
wrzu­ca nam do snu."

"Każdemu kiedyś" Wisława Szymborska