Design a site like this with WordPress.com
Rozpocznij

Tak działam

Nie kupuję planerów bo nie planuję. Nie robię list do zrobienia. Nie chcę. Nie potrafię. Nie lubię. I tak nie zrobię. Nie ważne. Ale już wiem co napiszę na blogu 11 listopada (nie, nie jest to tekst niepodległościowy). Czasami myśli układają się w taki sposób, że powstaje pomysł na konkretny wpis. Tak już mam 😉 i tak działam 😉

😉
Reklama

Gdzieś w tym wszystkim jestem ja

Gdybym mogła z obecną wiedzą wybierać kierunek studiów 20 lat temu to wybrałabym inny. Patrząc teraz na pracę niektórych moich koleżanek to stwierdzam, że praca ta zmierza w stronę kaowca z wczasów zakładowych…

Tymczasem jeszcze starsze zainteresowania odezwały się na widok tej książki. W opisie której czytamy: „oto opowieść o naszych praprzodkach, ich duchowości i przedsiębiorczości, przybyszach z dalekich stron i relacjach z sąsiadami, przypadkowych odkryciach, nietypowych pochówkach łączonych z lękiem przed wampirami, poszukiwaniu (i rozkradaniu) skarbów, archeologii podwodnej i autostradowej oraz lotniczym skanowaniu lasów. Archeologiczna saga o nas samych.” I już oprzeć się nie mogłam 😉

Celebracja

Lubię niespieszność wolnych dni, szczególnie o poranku (nie mylić z bladym świtem 😉 ) to dla mnie ważne. Po przebudzeniu lubię mieć czas by jeszcze poleżeć, podnieść roletę i z poziomu materaca popatrzeć w niebo. Uwielbiam przyglądać się niebu i chmurom.

Wszystko zrobić na luzie, niemal flegmatycznie. Zjeść spokojnie śniadanie. W ogóle zawsze wszystko jem wolno, długo przeżuwając delektuje się smakiem. W ciągu dnia też lubię mieć czas. Czas na przyglądanie się otoczeniu, na zauważenie, na zapatrzenie się w przestrzeń, na kontemplacje i na powolny powrót do rzeczywistości. Lubię nosić zegarek, ale nie lubię żyć z zegarkiem w ręku. Nie przystaję do tych czasów, którymi rządzi pośpiech i wyżyłowane tempo.

Photo by Tiana on Pexels.com

Dlaczego nie zrobię sobie tatuażu

Swego czasu, gdy nie miałam tylu „ważnych” spraw na głowie to lubiłam oglądać serial/dokument o tatuażystach z LA czy Miami. To nie były zwykłe dziary, to często były dzieła sztuki umieszczone na ludzkim ciele. W sumie mogłabym mieć jeden subtelny, kobiecy tatuaż. Latem widziałam kobietę z pięknym motylem wytatuowanym tuż nad kostką, dodawał jej zmysłowości… Ale, jest jedno duże ale w moim przypadku. Jestem dosyć niestała jeśli chodzi o projekty graficzne opisujące mnie 😉 Co najlepiej widać po tym jak co chwilę zmienia się wygląd bloga 😉 Właśnie teraz też mnie „olśniło”, że mój blog to w ogóle powinien inaczej się nazywać 😉 Nagle wpadła mi dziś do głowy nazwa idealnie określająca mnie, a mniej wydumana niż ta, z którą funkcjonuję 😉 Jednak zmiana domeny to dla mnie zbyt trudna rzecz więc możecie się spodziewać innych zmian graficzno – tytułowych 😉

Śnieg

Nie pierwszy w tym sezonie, ale pierwszy, który utrzyma się prawie tydzień. I nawet ładnie było gdy przez weekend dodatkowo na drzewach utrzymywała się szadź. Taki bajkowy, grudniowy obrazek. Świetnie też zdaję sobie sprawę z wagi jaką śnieżna pokrywa spełnia w czasie mrozów chroniąc ukryte pod nią roślinki. Ale… ale ja po prostu śniegu nie lubię. Nie lubię gdy zaczyna padać bo nie wiem jakie to stworzy warunki. Bo o ile moja głowa może bujać w obłokach, tak moje stopy muszą dobrze trzymać się ziemi. Nie lubię uczucia ślizgania, nie lubię tego braku pewności pod butami. Nawet jako dziecko nie lubiłam śnieżnych atrakcji poza tym gdy mogłam być ciągnięta na sankach. Juniorka ucieszona widokiem śniegu zadała mi pytanie: czy lubię śnieg. Moja odpowiedź była dla niej większym przerażeniem i rozczarowaniem niż wiadomość, że Mikołaj nie przynosi prezentów. Śnieg toleruję tylko w czasie gdy swoją aktywność mogę ograniczyć do minimum lub na terenie, w którym czuję się bezpiecznie. Odśnieżanie w centrum miast, a na wsiach to ogromna różnica. Mimo swoich awersji mam jednak nadzieję na białe Święta, chociaż pewnie jak zwykle takie nie będą.

zimowy pandopies 😉

Taka jestem

Niespójna? Niejednorodna? Cień. Iskra. Wiatr. Motyl. Ziarnko piasku. Zabłąkana łódeczka wśród raf. Gdy powstawał ten blog byłam krótko po lekturze „Cienia wiatru”. A, że powstawał bez przygotowania to ten wciąż we mnie pobrzmiewający tytuł został i jego nazwą. Lubię takie dające pole wyobraźni tytuły: „Cień wiatru”, „Więzień nieba”, „Miasto z mgły”, „Gra anioła”. Zafon był w tym mistrzem. Potem przylgnął do mnie tekst piosenki Anny Marii Jopek „Ale jestem”. W refrenie zapisana jestem cała ja. To hymn tego bloga. Później, nawet nie wiem kiedy, zaczął towarzyszyć mi motyl. Może jako symbol duszy, czy motyw przemiany. Nie wiem. W każdym razie jest już częścią mnie. Jedyny problem jest w tym, że chciałabym te trzy motywy główne połączyć w jeden obraz. Co nie zawsze wychodzi, bo zazwyczaj jeden staje się dominujący, a inny praktycznie niezauważalny. Dlatego co jakiś czas na blogu dokonują się pewne zmiany, tak jak teraz. Wczoraj czytając Juniorce „Niesamowite przygody dziesięciu skarpetek” trzecia powiedziała: każde prawo ma swoje lewo. I tak właśnie jest, wszystko ma swoje odcienie, takie spektrum od prawa do lewa. I jedno bez drugiego istnieć nie może. Tak jak i ja.

Bezludna wyspa

Internet zapytał co ostatnio kupiłam w kontekście przydatności do przetrwania. Ostatnio kupiłam wkłady filtracyjne do akwarium i pistolet z klejem na gorąco. Może zatem nie byłoby tak źle… gąbeczka posłużyłaby do mycia, a jakbym znalazła źródło zasilania to przy pomocy klejarki coś by się zbudowało. Nie tak dawno, już nie pamiętam a propos czego, rozmawialiśmy z Mężem o bezludnej wyspie. Teraz ciągle się podkreśla, że człowiek to taka społeczna istota i jak źle odbija się na nim konieczność dystansowania. No cóż, ja nie jestem tego przykładem, może jedynie jestem wyjątkiem potwierdzającym regułę. W trakcie naszej rozmowy stwierdziłam, że jedynym problem w pobycie na bezludnej wyspie byłby dla mnie brak umiejętności zdobycia pożywienia, bo owoców nie lubię i praktycznie nie jadam. Mniejsza, o to, że z głodu to nie tylko każdy owoc by smakował, a każdy robaczek też. Chodzi o to, że obecność drugiego człowieka nie jest dla mnie konieczna. Oczywiście, że utrzymuję jakieś relacje, ale z powodzeniem mogą one wyglądać inaczej niż powszechnie. Jak zaczęła się pandemia założyłam grupę na Messengerze z moimi dziewczynami i tak sobie piszemy od czasu do czasu, nie widziałam się z nimi jakieś 1,5 roku i nie odczuwam z tego powodu dyskomfortu. Dość regularnie rozmawiam przez telefon z koleżanką z pracy, ale nie widziałyśmy się 3 lata, odkąd przeszła na emeryturę. W pracy pogadam o pogodzie, ale większość dnia spędzam sama. Nawet w domu potrafię nie odzywać się godzinami. No taka już jestem i już. Moja „wyspa” jest prawie bezludna i dobrze mi z tym. Tylko ten wciąż powtarzany przymus bycia aktywnym społecznie sprawia, że myślę, że zły przykład daję Juniorce.

Tik, tak, tik, tak mija czas

O tym, że niemal obsesyjnie kontroluję czas można było się domyśleć już po wpisach o kalendarzu. Zegar też jest nieodłączny. W domu jest prawie w każdym pomieszczeniu, nawet Juniorka już swój zegar ma w pokoju. Gdy wychodzę z domu to zakładam zegarek na rękę, ten w telefonie mi nie odpowiada. Jak nie kontroluję czasu to wpadam w otępienie, zatracam się w czasie i kontemplacji chwili, myśli, obrazu, zapachu, czegokolwiek. Pierwszy zegarek dostałam od Taty. Byłam wtedy odrobinę starsza od Juniorki i bardzo chciałam nosić zegarek tak jak nosi go Tata. Tata się zgodził pod warunkiem, że nauczę się odczytywać godzinę. Nauczyłam się. Mój pierwszy zegarek był radzieckiej produkcji, maleńki, delikatny, na parcianym czerwono-niebieskim pasku, nakręcany. W sumie muszę przejrzeć pudła (raczej nie mogłabym się go pozbyć w przeprowadzkach). Teraz mam różne zegary. Takie, które są też gadżetem, jak ten

Taki, który powstał na bazie zdjęcia zrobionego przez Męża podczas naszej pierwszej zimowej wędrówki nad Morskie Oko

Tych na rękę było już kilka. Marce Casio byłam wierna przez jakieś 20 lat mając dwa bardzo dobre modele. Jesienią skusiłam się na smartwatch. Początkowo faktycznie sprawdzałam kroki itp., później to jednak okazało się zbędnymi funkcjami. Zdecydowanie wolę zegarki w mniej nowoczesnym stylu 😉 I teraz mam takie połączenie retro z nowocześniejszym wyglądem

I tylko jedyne do czego mam ciągle zastrzeżenia to tempo upływu czasu. Nie nadążam łapać tych ziarenek przelatujących przez palce. I nie wiem czy chcę żeby coś już minęło, czy może żeby czas się cofnął…

Sięgnąć gwiazd

Sztuka sięgania gwiazd Chiary Parenti. Jak głosi napis na okładce: „Najbardziej inspirująca książka roku”. Z tyłu znajduje się też porada: „przeczytaj, zrób własną listę i zacznij żyć od nowa każdego dnia”. Przeczytałam, a jakże. To całkiem dobra powieść obyczajowa, bohaterką jest Sole, która po śmierci przyjaciółki zaczyna realizować pewien projekt. Listy lęków do pokonania nie będę jednak robić. Nie dlatego czytam takie książki. Może dla niektórych one są motywatorem, dla mnie nie. Czytam książki o takiej tematyce by poczuć, że nie jestem sama w walce ze strachami codzienności. Autorka książki pisze, że sama taka była/jest, bojąca się wszystkiego, nawet tego co dla innych jest „bułką z masłem”, o czym nawet nie pomyślą, że można się tego bać. Ja też całe życie boję się rzeczy prostych. To jest takie niezrozumiałe dla innych więc się o tym nie mówi by nie narazić się na śmieszność. I tak wystarczy, że sama czuję się z tym czasami jak nienormalna. Gdy zaczęłam jeździć do szkoły średniej to gdy był tłok to całą drogę bałam się, że nie przedostanę się do drzwi, że nie zdążę wysiąść. I strachu nie zmniejszało to, że udało się raz, drugi, tysięczny… myśl o tej obawie pewnie by mi przemknął przez głowę i dziś… dlatego spisanie listy i zrobienie czegoś raz nie eliminuje lęku. Boję się wysokości więc pierwszy raz w góry pojechałam mając 31 lat i najwyżej to pewnie byłam na Nosalu, do Doliny Pięciu Stawów nie dotarłam, nie dałam rady, chociaż było już blisko. Boję się schodów ruchomych więc ich unikam, tylko w Perugii nie było alternatywy i musiałam nimi zjechać. Do żadnego innego miasta nie pojechałam sama. Raz tylko sama wsiadłam do autobusu i pojechałam 100 km dalej, ale tam na przystanku czekał Ktoś. Gdy mam coś załatwić telefonicznie to muszę się mentalnie przygotować, już wolę iść osobiście. Wczoraj tuż przy wyjeździe z parkingu czyścili studzienki burzowe, przez co kawałek drogi był zablokowany, i już się denerwowałam czy sprawnie mi się uda wyjechać, a tu jeszcze jak dojechałam do bramy to zobaczyłam, że pobliski przejazd kolejowy jest zamknięty więc moje wyjeżdżanie dodatkowo jeszcze się skomplikowało (przynajmniej w moim pojęciu, bo dla innych tam nic strasznego nie było). Tylko węża nie bałam się wziąć na ręce i to prawda, że ich skóra jest przyjemna w dotyku. Trudno żyję się w ten sposób, gdy dosłownie walczy się o swoją codzienność i jej normalność, to bywa strasznie frustrujące.

Ale to nic, ja już potrafię sobie radzić na tyle na ile mogę. Teraz pojawia się we mnie inny, dużo większy i poważniejszy lęk. Jak będąc bojącym się życia introwertykiem wychować Juniorkę na kobietę, która z odwagą spojrzy życiu prosto w oczy, zmierzy się z nim i będzie umiała czerpać z niego pełnymi garściami? W książce też trafnie jest pokazane jak lęki rodziców przekładają się na lęki dzieci. Ja też już niestety widzę, że popełniłam błędy na fundamentach pewności siebie mojego dziecka. Jak teraz dalej na nich budować? Kiedy z każdym rokiem trzeba bardziej zachęcać do rozwijania skrzydeł, a nie zamykać drzwiczki klatki i wciąż powtarzać: ostrożnie, uważaj… Boję się, bo nie chcę by Juniorka stała się kimś podobnym do mnie…

Wizualizacja

Wczoraj najpierw była wściekłość. Nie mogąc jednak znaleźć ukojenia lęków, beznadziei i bezsilności w końcu się poryczałam. Myślałam, że introwertyzm będzie moim sprzymierzeńcem w tym pandemicznym świecie. Niestety jak zawsze jest wręcz odwrotnie. Nie jest ze mną dobrze i pewnie długo nie będzie. Na co muszę się przygotować, a „słońce” czerpać ze wszystkiego z czego się da. Czytam kolejną książkę, której tematem przewodnim jest pokonywanie własnych strachów. I chociaż wiem, że jutro z każdą godziną mój stres i lęki będą narastać to dzisiejszy wieczór chcę spędzić z obrazem tego cytatu pod powiekami:

„Gdy docieramy do domu na wzgórzu, Ugo wita nas z otwartymi ramionami.

Morze widziane z jego ogrodu połyskuje niczym bezkresna srebrzysta przestrzeń. Jak na pocztówce. Chciałabym tu zamieszkać, by budzić się każdego ranka w tym pięknym domu, z którego roztacza się zapierająca dech w piersiach panorama.

Subtelne dźwięki fortepianu ulatują przez otwarte okno, docierają do nas, otaczając świetlistą łuną.”

Chiara Parenti