Boli mnie dziś głowa, więc staram się dużo czasu odpoczywać na świeżym powietrzu. Nie używam telefonu, poza zrobieniem jednego zdjęcia ilustrującego błękit nieba i poza napianiem tego posta. Wygrzewam się w promieniach wiosennego słońca. Słucham dźwięków natury: świergotu ptaków, furkotu gołębich skrzydeł, szumu liści na wietrze, czasem zaszczeka pies, z rzadka przejedzie samochód. Takie odizolowanie, które lubię 🙂
Kategoria: chwile jak motyle
Aby dwoje chciało naraz
My z krańca Pomorza zrobiliśmy sobie wycieczkę do Muzeum Wsi Mazowieckiej. Pogoda dopisała. Teren skansenu ogromny i cudnie urządzony. Juniorka (jako dziecko ze wsi 😉 mogła pozachwycać się zwierzętami 😉 krową, kózkami, owieczkami, króliczkami, indykami, kaczkami i kurami, a Mężu w strefie dawnym zabaw ponownie pochodził sobie na szczudłach, nie wiem jak, ale wchodzi i idzie – cały On). W drodze powrotnej chciałam postawić rodzince deser w restauracji usytuowanej przy brzegu jeziora. Jedziemy, no i jest restauracja, Mężu zwolnił, ale spojrzał na parking i rzucił: „popatrz ile tam jest ludzi, ja tak jak ty czasami aspołeczny jestem, jedziemy do domu.” No i tak się skończyła moja wizualizacja delektowania się kawą i jakimś pysznym deserem pod parasolem na brzegu jeziora… I tak to właśnie z nami jest, czasami mnie ciężko coś „przeskoczyć”, czasami Jemu, a czasami Juniorce. Najważniejsze, że główny cel podróży wszyscy troje uważamy za udany i polecamy skansen w Sierpcu 🙂

Głowa w chmurach
Nowa fryzura, choć wcale nie po wielkiej rewolucji, wywołała lawinę komplementów. Miło.
Jesienno – zimowe ferie
Ferie się skończyły. Dziś po śniadaniu Juniorka zabrała się za wymianę kredek w piórniku, okładek, teczki i kleju. Patrząc na Nią i ja wyrzuciłam śmieci z torebki 😉 Ferie w połowie były jesienne, w połowie zimowe więc było zjeżdżanie na sankach z górki, spacer z sankami i przejażdżka po lesie na dużych saniach. Dla Juniorki też były kinowe ponieważ obejrzała „Kota w butach”, „Mumie” i „Asteriksa i Obeliksa”. Było kilka przygód podnoszących poziom adrenaliny: gdy rano okazało się, że zepsuła się grzałka i w akwarium są 32 stopnie, gdy Duduś niepostrzeżenie uwolnił głowę z obroży i zniknął w lesie, gdy Mężu po powrocie z kina do domu zauważył, że nie ma telefonu. Wyjazdowo w końcu padło na Poznań. Zwiedziliśmy wystawę klocków Lego Historyland – 10 stanowisk związanych z historią Polski. Dalej spacer po Palmiarni (Mężu był sceptyczny, a potem od wejścia do samego wyjścia był zachwycony). Na obiad zjedliśmy pyry ale we włoskim wydaniu 😉 w postaci bardzo dobrych gnocchi w klimatycznej ristorante Mollini na ul. Św. Marcina. I dalej ruszyliśmy na podbój Rynku. Weszliśmy do bazyliki kolegiackiej. A potem szczęka mi opadła… rynek cały rozkopany, poodgradzany płotami, remont w pełnej krasie co trochę uroku temu pięknemu rynkowi odbiera. Obeszliśmy go dookoła wyznaczonym barierkami szlakiem, zignorowaliśmy Wedlowską Pijalnię Czekolady 😉 ale kupiliśmy rogale marcińskie. I wróciliśmy do domu mega zadowoleni.












RewAlacyjnie

Tym razem pogoda dopisała. Co prawda byliśmy tam już po raz trzeci i ludzi jak i straganów więcej niż w 2016 i 2018 to jednak niezmiennie się tam dobrze czuję. W Wisełce jest pięknie, ale w Rewie również i to tylko 2 godziny jazdy. A w Rewie to już wszędzie blisko. Ewa równie sympatyczna jak Ula w Kościelisku. Reszta słów nie potrzebuje.





Czas wykorzystaliśmy solidnie. Sycąc wszystkie zmysły różnymi dobrociami. Uszy szumem morza. Oczy cudownymi widokami. Nos zapachem lata czyli zapachem olejku do opalania na ubraniach. Stopy w piasku się wymasowały. A kubki smakowe dopieściły lody truskawkowe w Cafe Pistacja i burgery w Rewa Burger. A w Zamku w Rzucewie status społeczny na chwilę sobie podnieśliśmy 😉
Tym razem dom nie wyssał ze mnie dobrego wakacyjnego nastroju 🙂
Zdjęcia
Juniorka w tym roku wymusiła na mnie wywołanie wybranych przez nią zdjęć z wakacji. Będzie miała co pokazać jak Pani poprosi dzieci o przyniesienie pamiątek czy zdjęć… Wywoływałam je już po tym gdy mój telefon częściowo ogłuchł więc ze strachu, że wyłączy się w nim coś jeszcze przesłałam do wywołania trochę więcej niż chciała Juniorka.
A, że pogoda w tym roku sprzyjała przy żniwach to i drugi, krótki wyjazd doszedł do skutku. Jak w dalszym ciągu dopisywać będzie to skupimy się na plażowaniu. Juniorka musi się do oporu wypluskać w Bałtyku, bo tego jej po załamaniu pogody w Wisełce brakowało. Rewski pokój na tyle blisko plaży, że spokojnie na siku wyskoczyć doń można więc mam nadzieję, że dziecko będzie usatysfakcjonowane czasem faktycznie nad morzem spędzonym. Dopiero na powrocie chcemy coś pozwiedzać. Albo Osadę Łowców Fok (byliśmy już tam, ale Juniorka miała 2 lata więc nie pamięta) albo już na trasie słowiańskie Grodzisko Owidz ponieważ po tym jak zafascynowało ją Centrum Słowian i Wikingów to do Biskupina chciała jechać (ale ten przy innej okazji).
Tak, czy siak jeszcze parę zdjęć w tym roku przyjdzie wywołać 😉
ZOO
Niemal po tygodniu od wyjazdu, ale udało się w końcu ogarnąć ten wpis 😉
Juniorkę interesują zwierzęta, a ZOO daje możliwość zobaczenia gatunków, których wokół domu nie znajdzie. Choć akurat za naszym płotem i na naszym niebie dosyć sporo się dzieje. Ja wyjazdy do ZOO lubię… ale tak sobie. Nasze jest niewielkie i już kilka razy odwiedzone. W Gdańsku byliśmy we wrześniu. To tym razem wybór padł na Łódź, autostradą to też nie aż tak daleko. W ZOO jak to w ZOO 😉 zwierzęta nie zawsze pałają taką chęcią zobaczenia nas, jaką my ich 😉 no i mają do tego prawo, w końcu lew większość doby przesypia, tygrys pojawił się na chwilunię, pandy rude (u nas przychylniejsze zwiedzającym), psa leśnego zobaczyliśmy dopiero przypadkiem gdy wyszliśmy na taras widokowy przy zewnętrznym wybiegu słoni, a kangury odpoczywały na drugim końcu wybiegu 😉 Niestety nie znaleźliśmy pawia złotego, ale za to ten „zwykły” przechadzał się po prostu między zwiedzającymi. Smuteczek mnie naszedł na widok pancernika włochatego biegającego wzdłuż ściany, wyglądało to dość depresyjnie, a jeszcze ktoś dodał, że w zeszłym roku tak samo biegał… nie znam się na ich zwyczajach, może one tak mają, a może to jednak stres… No i orientarium, to co ciekawiło mnie najbardziej. Nie wiem dlaczego ubzdurałam sobie, że te 26 metrów tego budynku to będą tunele akwariowe… no ale tak już mam 😉 gdy pod koniec studiów byłam we Włoszech to uważałam, że w kraterze Wezuwiusza zobaczę lawę 😉 Orientarium to oprócz części akwariowej także wybieg dla słoni (z możliwością kąpieli, a dla zwiedzających możliwością zobaczenia pływającego słonia tak jakby od dołu), wybiegi małp, krokodyli gawialowych (dopiero z najwyższego poziomu Orientarium widać ich rozmiar i potęgę). Akwaria zawsze w ZOO lubię. Te zwykłe w Łodzi już zrobiły na mnie wrażenie. No a strefa oceaniczna i rafowa w Orientarium to jednak fajna sprawa, nawet jak nie ma 26 metrów 😉 Ryby ławicowe, rekiny, płaszczki można je podziwiać idąc tunelem lub przystając przed taką ścianą… można nawet usiąść w niewielkim oddaleniu i patrzeć, patrzeć, patrzeć…

Generalnie wyjazd do łódzkiego ZOO i Juniorka i my zaliczyliśmy do udanych, spędzając tam większą część dnia. Do tego dzieci dostają mapę i zbierają na niej pieczątki. Przy wyjściu mogą zgłosić się po legitymację Odkrywcy ZOO. Juniorka też dokupiła sobie medal, a co 😉 Na legitymacji jest miejsce na 3 pieczątki i lista współpracujących z grą terenową ZOO. Także kolejna wyprawa do ZOO już zaplanowana, na szczęście na terenie naszego województwa więc jeszcze w te wakacje powinno się udać.
A tu kilka ujęć z naszej wyprawy
Wiktoria
Juniorka lubi kaktusy. Gdy tylko widzi kaktusy w sklepie to prosi o zgodę na zakup. Najczęściej są to rośliny dostępne w pobliżu kas w marketach ogólnospożywczych. Swoim kaktusom Juniorka nadaje imiona. Najczęściej są to imiona jej kuzynów 😉 Czasami opowiada im różne historie. Czasami zapomina, że w ogóle są. Nie wszystkie przetrwały, ale sporo ich cały czas ma na swoim parapecie. Trzy tygodnie temu jeden, o imieniu Wiktoria, bardzo nas zaskoczył. Zakwitł, pięknym i ogromnym kwiatem. Całe szczęście, że już były wakacje bo kwiat otworzył się we wtorkowy poranek więc Juniorka mogła podziwiać go na żywo. Został obfotografowany przez Tatę Juniorki. Ja wtedy byłam jeszcze w pracy więc był telefon od zachwyconego dziecka i przesłane zdjęcia. Nim wróciłam do domu płatki się zamknęły więc nie widziałam go w pełnej okazałości. Przekwitł w zaledwie kilka godzin.


Wolińskie klimaty
Wyspa Wolin od dawna chodziła mi po głowie, od czasu gdy zobaczyłam zdjęcia znajomej zrobione właśnie tam, ale dotąd nie przeradzało się to w plan wyjazdowy. Teraz gdy Juniorka nalegała na wyjazd zaraz po tym jak skończę chodzić do pracy w ciągu jednej chwili wybór padł właśnie na Wolin. Wykonaliśmy tylko jeden telefon i już mieliśmy zarezerwowany apartament. A po kilku dniach już byliśmy w drodze. Pominęliśmy autostradę i od początku poruszaliśmy się „starą jedynką”. Już dawno tak nie podróżowaliśmy, przyglądając się przy okazji mijanym miejscowościom. Sama wyspa Wolin szybko przywiodła na myśl (ze względu na odludne drogi otulone parasolami drzew) warmińsko – mazurskie pogranicze. I w tym momencie już byliśmy kupieni, właśnie wrażeniem, że znaleźliśmy się w trochę innej czasoprzestrzeni niż ta nasza. Nasza docelowa Wisełka okazała się spokojnym miejscem z zaskakująco fajną uliczką handlowo – gastronomiczną. Nad jezioro Wisełka mieliśmy bliżej niż nad morze.

Nad morze niby szło się 20 minut, ale przez urokliwy teren Wolińskiego Parku Narodowego więc nie odczuwaliśmy odległości. Plaża piękna, ludzi niezbyt dużo i gromady mew śmieszek.

Dopóki się dało to korzystaliśmy z uroków morza. A nawet wtedy gdy temperatura powietrza znacznie spadła to i tak zabieraliśmy namiocik (2 sekundy rozkładania, 15 minut składania 😉 ) i koc piknikowy i szliśmy pooddychać jodem, posłuchać szumu i pogapić się w dal. A moje dwa morsy sobie pływały, jako jedyni w wodzie 😉 a ludzie nie wiem czy patrzyli na nich z przerażeniem czy zazdrością 😉 Odwiedziliśmy też punkt widokowy Wzgórze Gosań. Pospacerowaliśmy WPN odwiedzając Pokazową Zagrodę Żubrów. Gdzie oprócz żubrów widzieliśmy też orły bieliki, koziołka sarny i wielkie poroże jelenia odpoczywającego pośród drzew.

No i oczywiście miasteczko Wolin. Muzeum i najbliższe mu uliczki. W lodziarnio – kawiarni VaniliA zjadłam pysznie chrupiącego gofra z jabłkiem i cynamonen (polecam 😉 ) Nie mogło też zabraknąć Centrum Słowian i Wikingów. Fajnie usytuowany skansen z możliwością dotykania prawie wszystkiego więc są zdjęcia z hełmami, tarczami, a kolczuga jest mega ciężka, Juniorka pisała piórem gęsim, a gdy wykupi się zwiedzanie z przewodnikiem to i w wikińskie gry można pograć i zatańczyć nawet. Całkiem dużo czasu tam spędziliśmy chodząc pomiędzy kozami 😉 wchodząc do każdej chaty i obserwując pracę dawnych rzemieślników.


Wyspa nas ujęła, a że parę miejsc do zobaczenia jeszcze zostało to i powrót planowany.
A zapomniany jasiek śni mi się po nocach 😉 dziś nad ranem śniło mi się, że przyszła paczka z nim w środku…
Skleroza wakacyjna
Jak można zapomnieć kapelusza przyjeżdżając nad morze? No jak?
Dobrze, że nie zapomniałam swojego jaśka bo jakbym się nie wysypiała to dopiero by było 😉
A, że nad morzem fajnie jest to i o braku kapelusza zapominam 😉
