13 marca ostatni raz byłam w pracy. I choć w rozmowach pojawiały się wtedy wątpliwości czy zakładane 2 tygodnie wystarczą, to jednak mózg nie przyjmował informacji, że przez miesiąc będę w domu. A teraz z kolei bardzo wątpliwy jest powrót do pracy 27 kwietnia, przecież wtedy ma wypaść szczyt zachorowań. To, co w odrealnionym świecie robię zdalnie sprawia mi sporą satysfakcję. W świecie realnym może być niestety jedynie niewielkim wycinkiem pracy zawodowej. Szkoda, wielka szkoda..
Tymczasem mija Wielkanoc. Nie dość, że inna to i o parę kamieni w przygotowaniach dodatkowo się potknęliśmy. W piątek „spalił” się mikser. W sobotę robiąc Juniorce śniadanie poparzyłam palec wskazujący o toster. Pół dnia przesiedziałam z palcem w kubku z zimną wodą. A nawet skończył się gaz (na wsiach gaz butlowy to norma), a zapasowa butla też na początku współpracować nie chciała. Koniec końców jednak wszystko udało się przygotować. Bez niedzielnego śniadania u Szwagierki i dzisiejszego wyjazdu do mojej Chrzestnej Święta jednak są udane.