Wczoraj już rankiem śnił mi się sen, którego „fabuła” była bardzo irytująca. Irytująca mnie ze snu, ale i mnie śniącą. Obudziłam się na 40 minut przed budzikiem, oczywiście realnie poirytowana nierealnym snem. Zasypiać już nie było po co i nie było jak, w tym stanie emocjonalnym. Wstałam, naładowana złością i źle nastawiona do budzącego się dopiero dnia i powrotu do pracy. Wychodząc z pracy zapomniałam lunchboxa i apaszki. W domu ogarnęła mnie taka senność i zmęczenie, że lekcje z Juniorką odrabiałam na siłę.
Dziś obudziłam się prawie 2 godziny przed budzikiem. Dlaczego? No cóż, od jakiegoś czasu zdarza mi się to coraz częściej. Co oczywiście nie wpływa korzystnie na komfort funkcjonowania przez cały dzień. Pogłębia to tylko zmęczenie i zniechęcenie.
Zawodowo teraz bardzo trudny czas przede mną, na hiper wysokich obrotach, ze stresem sięgającym zenitu. Próbuję mieć na to, za przeproszeniem, wywalone i po prostu działać… ale tak do końca to się nie da. Bardzo już potrzebuję czegoś całkowicie odmiennego, co pokazały mi dni, w których dochodziłam do siebie po chorobie. Potrzebuję nocy, w których będę spać spokojnie, tyle ile potrzebuję, w godzinach w których potrzebuje tego mój organizm. Potrzebuję spokojnych poranków zamiast zrywania się z obawą jaki dzisiejszy dzień będzie. Potrzebuję dni, które wypełnić może słońce i świeże powietrze, dni które mogę swobodnie regulować pod siebie, dni w których znowu będę patrzeć i widzieć Świat, smakować go i doceniać zamiast codziennego przedzierania się przez życie. Potrzebuję niespiesznych wieczorów zamiast gonitwy za dniem następnym. Potrzebuję relaksu, a może nawet resetu.
Tymczasem pora spać by jutro lepiej funkcjonować. Ale Mężu zajęty przy pilnowaniu pól przed dzikami wchodzącymi w szkodę więc wróci pewnie o godzinie 1 lub 2. A ja, jakkolwiek infantylnie to brzmi, nie lubię – nie potrafię zasypiać gdy nie ma Go obok mnie.